Pociągła twarz o rysach lewantyńskich,
dziobatą cerę ukrywają baczki;
kiedy wyjmuje papierosa z paczki,
bezbarwny pierścień nad palcu rozbłyskiem
dwustuwatowym nagle wzrok poraża.
Moja soczewka jest bardzo wrażliwa,
mrużę więc oczy - i on się odzywa,
krztusząc się dymem przy słowie "przepraszam".
Styczeń na Krymie. Czarnomorski brzeg
zima odwiedza jakby dla zabawy:
nawet nie może utrzymać się śnieg
na ostrych klingach wysokiej agawy.
Świecą pustkami restauracje. Dymi
paskudnie brudny ichtiozaur na redzie
i zalatuje laurami zgniłymi.
"Nalać wam tego paskudztwa?" "Nalejcie."
A więc zmierzch, uśmiech i karafka. W mroku
gdzieś w dali barman, zaciskając dłonie,
jak młody delfin wznieca kręgi wokół
feluki chamsą po brzeg wypełnionej.
Czworokąt okna. Żółtofiolet pylą
odblaski garnków. Na tle ciemnej palmy
lecą śnieżynki. Zatrzymaj się chwilo
nie tyle piękna, co niepowtarzalna.
Author: Joseph Brodsky